O niektórych przysmakach dalekowschodnich, o których każdy słyszał, a mało kto widział

W ostatnim wpisie pisałem o potrzebie Dydaktyki. Przykro mi to powiedzieć, ale ta potrzeba wcale nie została zaspokojona, więc czuję imperatyw kontynuacji cyklu. Przypominam, że miało być o cukrze.

Osoby, które obecnie są już w wieku dość zaawansowanym, a które w cyklu rozwojowym czuły się młodymi chłopcami (na temat odczuć młodych panienek nic nie wiem i dlatego odpuszczam sobie tę część wywodu, aby nie popaść w drażniące błędy) z pewnością czytały natrętnie przeładowany erudycją cykl książek o przygodach Tomka Wilmowskiego. [Dla ewentualnych młodych czytelników tego bloga wyjaśniam, że młodociany Tomek jeździł, z niezrozumiałą dla mnie w tej chwili predylekcją, po najgorszych dziczach świata na samym początku XX wieku, jeszcze przed I wojną, łowił dzikie zwierzęta do hamburskiego zoo pana Hagenbecka, a każda strona książki o nim wygląda tak samo. Jedna trzecia od góry to wątła treść gęsto upstrzona numerami przypisów, zaś dolne dwie trzecie to wyjaśnienia w owych przypisach.]

No i w którymś tam tomie Tomek trafia do środkowej Azji, a konkretnie do Chotanu i tam, wraz z przyjaciółmi, uczestniczy w uczcie zamożnego Chińczyka. Wśród oszałamiającego bogactwa dań podano także pijawki w cukrze, które doskonale wzmagały apetyt na alkohol (spokojnie, nie młodocianego Tomka, tylko jego druha w wieku jego własnego ojca – bosmana Nowickiego). No i po tym krótkim wstępie doszliśmy do tematu cukru.

Pijawki w cukrze kołaczą się w świadomości przeciętnego Polaka jako jeden z wyróżników odmienności kulinarnej Chin. A jednak moje poszukiwania w sieci hasła „pijawki w cukrze” nie dały oszałamiającego rezultatu. Możliwości są jedynie dwie: albo jestem tak głupi, że nie potrafię niczego znaleźć, albo (przyznam, że wolę tę opcję) w sieci niewiele na ten temat jest. Zacząłem jednak intensywnie myśleć i wydaje mi się, że, nawet jeśli nie wyjaśniłem tej zagadki, to znacznie się do jej rozwiązania przybliżyłem. Skreśliłem bowiem pijawkę, a na jej miejsce wstawiłem strzykwę, czyli trepanga vel ogórek morski. I przypomniały mi się oglądane na własne oczy chińskie obrazki, czyli trepangi z cukru, pysznie prezentujące swoje wypustki (są też, oczywiście i inne sposoby przyrządzania trepangów).

Trepang w cukrze to po chińsku: 糖干海参 [táng gàn hǎishēn] (tym razem nie podaję dodatkowo obrazka w formacie *.jpg, bo i tak, o ile znam życie, nikomu prawidłowa pisownia tego rarytasu nie będzie potrzebna. A gdyby była, to proszę zwrócić się do mnie bezpośrednio). Cóż tu dalej pisać? Raz zobaczyć to dziesięć razy usłyszeć, więc zachęcam do zerknięcia tutaj na różnorakie obrazki wyszukane przez google’a. Te wszystkie czarniawe niby-dżdżownice z rzadkimi łże-kolcami to właśnie trepangi po obróbce cukrowej.

A w następnym odcinku napiszę (chyba, że mi umiłowanie Dydaktyki przejdzie), o tym, jak niejaka Urszula Iguaran utrzymywała rodzinę produkując zwierzątka z karmelu i co literatura tego typu ma wspólnego z Chinami, o ile w ogóle ma.

12 myśli na temat “O niektórych przysmakach dalekowschodnich, o których każdy słyszał, a mało kto widział

  1. Skoro trepang jest w cukrze to mi nie wolno ze względu na moją przypadłość. Ale jeśli to taka morska pijawka, inaczej ogórek morski, może to być smaczne. Czytam uważnie naszego Vulpiana i w Google, znalazłem na stronie „FORUM kuchnia+ NIECODZIENNE RARYTASY” co następuje, cytuję : „Mistrz kuchni i autor wielu książek o tematyce kulinarnej Andrew Zimmern podróżuje po świecie w poszukiwaniu najdziwniejszych i najbardziej zaskakujących potraw. Jego zdaniem najbardziej niezwykłe smaki lokalnych dań są nieodłącznym elementem kultury i zwyczajów danej społeczności. W każdym odcinku swojej podroży Andrew Zimmern próbuje najdziwniejszych lokalnych przysmaków charakterystycznych dla kraju, w którym się znajduje. Podczas pobytu w Wietnamie ma okazję spróbować potrawy z uszu świni, jedwabników oraz kawy Luvak. W USA w rejonie Zatoki Meksykańskiej na jego stole pojawiają się dania z wiewiórki i aligatora oraz móżdżek świni, w Ekwadorze rarytasem jest świnka morska z rożna. W swoim rodzinnym mieście Nowym Jorku Andrew próbuje kanapek z ozorkami, tartinek z bananami i sałatki z meduz. Na jego stole zawitają także bycze serca, haggis, czyli szkocka kaszanka, larwy z drzewa kokosowego, owsianka ze ślimaków, nos łosia, gotowane krowie kopyta, a także oczy owcy. Dzięki podroży z Andrew Zimmernem mamy szansę odkryć jak smakuje prawdziwy świat „… koniec cytatu. W innym miejscu ktoś skomentował : „Zresztą, lepiej w wielkim głodzie ,zjeść pijawkę w cukrze, przysmak Chińczyka, niż coś innego, np człowieka”… czyli coś, gdzieś jest na rzeczy. Dziękuję za mobilizację. Pozdrawiam. 🙂

    1. 1. Myślę, że trepangi w cukrze można było przewozić na dalekie trasy i dlatego ten frykas mógł być popularny w odległych prowincjach, a nawet w centralnej Azji. Jednak na wybrzeżu można sobie pozwolić na dania ze swieżych strzykw i, zapewniam, są bardzo dobre. Zastanawiam się teraz, czy takiego w cukrze jadłem i nie jestem pewien. A nawet gdyby, to zapamiętałem tylko smak tych podawanych bez cukru, bo bardzo je lubiłem.
      2. Taki trepang lezie po dnie morza i żre muł, coś tam w nim jadalnego znajdując. Na wybrzeżu chińskim są popularnym daniem.
      3. Polecam także meduzy pocięte w paski; trzeba tylko pamiętać, że lepsze są dania przyrządzone z „kapeluszy”, a nie z nóżek.
      Pozdrawiam

  2. O odczuciach młodych panienek mogłabym może co napisać, gdyby nie to, że właściwie w jakim celu.
    W kwestii trepangów też wypowiadać się nie będę, jako że Gospodarz rzecz całą wyłożył nie tylko treściwie i nad wyraz kształtnie, ale też, pozwalam sobie uważać, całościowo. Oraz malowniczo – te pyszne trepangi, pyszniące się cukrowanymi czułkami…
    Wracając zaś do pierwszego zdania mojego komentarza: wiele, oj, wiele, zdań niejakiego O. Wilde’a musiało w trudzie i mozole zabiegać ponownie o moje serce, com je do wymienionego całkiem straciła, gdym się dowiedziała, że pawie móżdżki zwykł jadać ze srebrnych talerzy. Przy czym to srebro/te srebra byłam nawet skłonna darować – taki był wówczas klimat, wiadomo.
    Haggis, że nawiążę do pierwszego komentarza, robi się z czegoś, co zbiorczo nazywane jest „pluck”- i dobrze mu tak. Jakby mało było tych serc, płucek (patrz wyżej, chociaż podobieństwo nie jest wcale wielkie i, zdaje się, przypadkowe) i wątrób, umieszcza się je w żołądku. Zanim konsumenta, najpierw owcy, w sposób, sądziłabym, podpatrzony u jakiegoś niechlujnego anatomopatologa.
    Ja rozumiem, jeść trzeba, ale żeby aż tak?
    Cukier bardzo jest przecież niezdrowy.

    1. 1. Wątrobę, czy inne podroby zjeść ot tak to każdy potrafi, ale zrobić z takiego materiału rzecz nową, pełną rozmachu, dającą całkiem nowe doznania to, przyznasz, sztuka. Nawet jeśli ciężkostrawna.
      2. „Nad wyraz kształtnie” – och, zapłoniłem się, ale przecież napełniło mnie błogie zadowolenie. Co tu ukrywać – jestem próżny.
      3. Cukier w potocznym znaczeniu tego słowa zawsze można zastąpić fruktozą. Dużo droższa, ale podobno zdrowsza.
      Pozdrawiam

      1. Ad 1. Rozmachu tyle w tym mniej więcej widzę, co w nadziewaniu indyka – cóż z tego, że truflami.
        Upchnąć trzeba wszystko w środku i tyle.
        Nawet otrzewna słonia ma granice, a co dopiero żołądek owcy.
        Ad 2. Polukrować wisienkę nie tyle nawet, że żadna sztuka, ale wręcz przyjemność, a skoro jeszcze miało być o cukrze…
        Ad 3. Jest jeszcze (a może raczej już, kiedyś nie było) stewia, i ksylitol – ten to dopiero droższy (ale za to jaki pyszny, zdrowy, w stu procentach brzozowy, itp.).
        Ad Alfred Szklarski, w 1949 r. skazano go na 8 lat, wyszedł po 5.

      2. Ad 1. A jednak trzeba było na taki pomysł wpaść, co już świadczy o fantazji. Krew też można zwyczajnie chłeptać, a można wyprodukować z niej kaszankę, salceson, czerninę bądź nawet boudin noir.
        Ad A.S. Praca w gadzinówce nie jest z pewnością powodem do chwały, jednak osiem lat wydaje się wyrokiem dość surowym.
        Pozdrawiam

  3. Jeśli się nie mylę… „Tajemnicza wyprawa Tomka”?:) Z niezwykle wstrząsającym (w sensie jak najbardziej dosłownym) finałem, w którym gościnnie wystąpił meteoryt tunguski…
    Kłaniam nisko:)
    P.S. A wiesz, że Szklarski lata okupacyjne przepracował w jakimś gadzinowym szmatławcu i, o dziwo, chyba nie miał z tego powodu po wojnie jakichś szczególnych przykrości…

    1. 1. Przyznam, że nie pamiętam dokładnie. Sam obstawiałbym raczej „Tomka na tropach yeti”, bo Chotan (dzisiaj Hoten) leży dość daleko od Syberii, a blisko Tybetu. Jako chłopak zaczytywałem się tą serią, a po wielu latach stwierdziłem, że jest tak przeładowana wiedzą, że dla mnie właściwie niestrawna. Wiek dojrzały charakteryzuje się wzrostem poziomu jadu sceptycyzmu.
      2. O jego pracy w czasie wojny słyszałem, ale zupełnie nie wiem, czy miało to jakieś powojenne reperkusje.
      Pozdrawiam

  4. To ja może o innym przysmaku azjatyckim.
    Opowiadał mi wiele lat temu pewien pan, ze w czasie wizyty w jednym z krajów azjatyckich /to chyba była Kambodża/ został z całą ekipą ugoszczony z wielkimi honorami na świeżym powietrzu – prawie że w dzungli. Zostali posadzeni przy stole, a każdy biesiadnik miał przed sobą wmontowaną w blat stołu coś jakby małą …. gilotynkę. Goście zastanawiali się co to jest i po co to jest.
    Aż nagle przyniesiono kosz malusieńkich małpek, zainstalowano każdemu gosciowi taką małpkę w blacie główką do góry… Wystarczyło tylko przesunąc gilotynkę… zeby mieć do zjedzenia ciepły małpi móżdżek.
    Podobno dwie Polski które były w tej delegacji zemdlały, a ten pan chyba też nie użył tej gilotynki tylko bardzo to odchorował.
    Przepraszam, że nie na temat.
    Pozdrawiam.

    1. Chciałam uzupełnić, ze małpki były oczywiście żywe.
      I że chodziło oczywiście o Polki.

      1. Przy nieżywych nie byłoby całej tej celebracji gilotynowania i niepokoju, czy moja małpa ma zdrowy mózg.
        Pozdrawiam

    2. 1. Jak najbardziej na temat, bo mieścimy się w azjatyckich kulinariach.
      2. W pierwszej chwili zdawało mi się, że w Chinach znano takie samo danie, ale – po zastanowieniu – doszedłem do wniosku, że są zasadnicze różnice. W wersji kambodżańskiej małpy po mechanicznym obcięciu czubka głowy chyba musiały (po przecięciu mózgu na wylot) oddawać małpiego ducha na miejscu. Tak więc można było jeść jeszcze ciepłe, ale już z ukatrupionej małpy. Tymczasem w Chinach przynoszono spreparowaną poprzez ostrożną trepanację żywą małpę z mózgiem na wierzchu (niczym na którymś filmie o Hannibalu Lecterze). Cała radość jedzącego polegała na tym, że srebrną łyżeczką wyjadał mózg żywej małpy. Z tym, że to danie jest od dawna w Chinach zabronione (przynajmniej oficjalnie).
      3. Kambodżańczycy musieli poczuć się w głębi ducha urażeni. Tyle serca włożyli, wymyślne danie zaserwowali – a tu co? Ech, Europejczycy nie znają się na przyjemnościach życia.
      Pozdrawiam

Możliwość komentowania jest wyłączona.